niedziela, 6 grudnia 2015

Macierzyński Eurotrip, czyli droga bez powrotu

Przeczytałam ostatnio bardzo fajną książkę - "Język dwulatka". Na samym jej początku jest bardzo fajny i przydatny test, pozwalający przypisać charakter dziecka do jednej z czterech głównych kategorii. Nie zdziwiło mnie absolutnie, że Olek (dalej często zwany Tycim) idealnie wpasował się w schemat Dziecka Ruchliwego. Chociaż uważam, że to cholernie delikatnie powiedziane. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że po piętnastu minutach Hiszpanie dali mu nowy pseudonim - El Tornado. Ale po kolei.




Wybrałam się z moim Dzieckiem Ruchliwym (he he...) w daleką podróż na drugi koniec Europy. Do Gorrrrrrrącej Hiszpanii. Wiecie, u nas zimno, smutno, z drzew już wiatr strącił ostatnie liście, więc za oknem widać tylko szarobure bloki. Ogólnie depresja. Dlatego pora pakować manatki i spierdzielać tam, gdzie nie muszę przed każdym wyjściem z domu zakładać pięciu warstw wierzchnich, żeby przypadkiem nie odmrozić sobie zadka.
Oczywiście, byłam przerażona na samą myśl o podróży. Oczywiście, moje oczekiwania spełniły się z nawiązką.






Olek ma półtora roku, chociaż wielkością i zachowaniem bardziej przypomina zbuntowanego dwu(nasto)latka. Nie umie usiedzieć na swoich pośladkach nawet dwóch minut (w sumie nawet jak śpi, to się turla), więc opcja dwudziestoparo godzinnej podróży busem z góry odpadła. Został samolot. 
Cholera jasna.








Nienawidzę latać. Nie ogarniam lotnisk. Nie wiem gdzie się wsadza bagaż, gdzie się go odbiera, gdzie mam iść i po co. I zawsze się boję, że ktoś mnie uzna za przemytnika albo palnę coś nie tak i mnie aresztują (nawet sobie nie wyobrażacie, ile wysiłku kosztowało mnie unikanie takich słów jak "bomba" czy "terrorysta", które nagle okazały się niezbędne w rozmowie). Latałam sporo razy i zawsze, coś jest nie tak. Zawsze.
Mieszkamy w Szczecinie, więc najbliższy lot do Barcelony mieliśmy z Poznania. Kawałek drogi. Oczywiście, mogliśmy zdecydować się na Berlin, ale stwierdziłam, że to już przerośnie mnie całkowicie. Dlatego w dniu wylotu pozwoliliśmy Olkowi na późniejszą drzemkę i chwilę po północy zapakowaliśmy go do auta. Pomachaliśmy Tacie na pożegnanie i ruszyliśmy w podróż. 
Cholera jasna.




Początek był prosty i przyjemny, Olek pooglądał światełka przez okno auta, w końcu razem poszliśmy spać na tylnym siedzeniu auta. Problem w tym, że pojechaliśmy za wcześnie. Pierwsza zasada podróży z Ruchliwym Dzieckiem - wszędzie bądź na ostatnią chwilę, tak, żeby nie miał czasu zacząć się nudzić (czyli maksymalnie pięć minut przed czasem). My byliśmy godzinę przed otwarciem bramek (czy jak się nazywa moment, kiedy musisz oddać wszystkie metalowe przedmioty i dać się przeszukać), a trzy godziny przed odlotem. Bardzo źle.  W ciągu pierwszych piętnastu minut zwiedziliśmy cały teren lotniska, zjedliśmy jakieś przekąski które Tata nam kupił (jedzenie jest najlepszym sposobem zajęcia Olka chociaż na chwilę). Poznaliśmy obsługę (mam bardzo bezpośrednie dziecko, które podchodzi od każdej ładnej pani, próbując zagaić jakąś rozmowę). Olek przestawił słupki z reklamami, czołgał się po podłodze, wdrapał na taśmę udając bagaż, sprawdził jak wysoko można podskoczyć odbijając się od torby podróżnej, dotknął każdej rzeczy, jaka była na lotnisku, spróbował wejść na kolana jakiejś dziewczynie, która miała nieszczęście znaleźć się w zasięgu jego wzroku, dostał ataku histerii, a potem czkawki ze śmiechu, zapukał w każde możliwe drzwi, około trzech razy wyszedł na dwór i obiegł parking przed lotniskiem dookoła. 
Tak minęło pół godziny. Na kolejne pół udało mi się połączyć z lotniskowym Wi- Fi i puścić mu jajka. Wiecie, te filmiki na youtubie, gdzie koleś siedzi i przez godzinę otwiera sto jajek niespodzianek i pokazuje zabawki. Nie wiem, o co chodzi, ale to jedyna rzecz, poza jedzeniem, która jest w stanie zatrzymać Olka w miejscu. 
Wykupiłam sobie ten większy bagaż. Wiecie, nie ten, który ma się przy sobie, tylko ten, który się gdzieś oddaje i potem stoi się przy takiej taśmie jak w filmach i czeka, aż się pojawi. Tylko, że nie mam pojęcia gdzie i kiedy to się robi. No i taszczyłam za sobą ten mój nieszczęsny bagaż, licząc na to, że ktoś mi w końcu zwróci uwagę i powie, kiedy kiedy nadejdzie moment oddania go.  Oczywiście nic takiego się nie stało i kiedy się zorientowałam, było już za późno - czekałam na samolot, a mój bagaż, który powinien być dawno temu zostawiony gdzieś wcześniej, leżał u moich stóp. To był pierwszy moment, kiedy chciałam wrócić.
Wspominałam już, że Tyci nie umie usiedzieć na tyłku? Teraz pokazał to wybitnie. Uciekł mi i uparł się ściągać bombki z jakiejś choinki i rzucać nimi w ludzi, radośnie wykrzykując przy tym "BACH!". Potem chciał otworzyć jakąś walizkę i wejść do środka, pobiec za Stewardessami, stawać na głowie opierając nogi o szybę, czołgać się pod krzesłami, wypakowywać nasz bagaż, wkręcić się na lot do Londynu i inne tego typu rzeczy. Wtedy chciałam zawrócić po raz drugi.
Dlatego prawie wyściskałam ze szczęścia kobietkę, która zaprosiła nas w pierwszej kolejności do sprawdzenia biletów i wejścia na samolot. W duchu modliłam się, żeby moja torba, której absolutnie tam być nie powinno, przeszła i nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dzięki Bogu, Olek potrafi wytworzyć takie zamieszanie wokół siebie, że obsługa też uznała za najrozsądniejszy pomysł ulokowanie nas jak najszybciej na naszych miejscach.  
Opłaca się być w życiu dobrym dla ludzi - cała ta karma wróciła podczas pierwszego lotu Tyćka. Miejsce obok mnie zajął mega sympatyczny Pan z nastoletnim synem (gorące pozdrowienia, jeśli kiedykolwiek to przeczyta). Nie dość, że pomagał mi uspokoić i zabawić Olka na początku (bardzo ciężko zniósł fakt, że musiał być przypięty do mnie pasem i siedzieć w jednym miejscu), to jeszcze sam zaproponował (kiedy Tyci już zasnął), żeby wyciągnął nóżki na jego kolanach. Pozwalał mu się dowolnie wiercić, przytulać, a na sam koniec pomógł mi wyjść z samolotu. Złoty człowiek, naprawdę. 
Na lotnisku w Barcelonie, rzecz jasna, się zgubiłam. Krążyłam z Olkiem w jednej ręce i naszymi kurtkami w drugiej przez dobre dwadzieścia minut, szukając wyjścia. Stwierdziłam, że ubierać się w zimowe rzeczy nie ma przecież sensu. Wcześniej wypytałam o pogodę i usłyszałam, że jest gorąco, że nogi w basenie moczą, że będę się wylegiwać z książką na leżaku i opalać. "Pewnie taką klimę włączyli na terminalu, żeby ludzie przylatujący z zimnej Polski nie dostali szoku termicznego" - pomyślałam. Mieliśmy po jednym zestawie ciepłych ubrań (w którym przylecieliśmy), a poza tym krótkie spodenki, koszulki, letnie sukienki i sandały (tzn sukienki tylko ja - Olek preferuje jednak spodnie). Cóż.
Kiedy w końcu podążając za tłumem i strzałkami jakimś cudem wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że trzeba natychmiast ubierać kurtki, bo wcale tak ciepło nie jest (przynajmniej mieliśmy pretekst do zakupów).






Sam pobyt już był udany i bezproblemowy. Pomijając fakt, że miałam na miejscu osoby, które odciążyły mnie w opiece nad Olkiem (więc nie byłam jak podczas podróży zdana na siebie), to naprawdę doceniłam BLW - jedzenie nie było w ogóle problemem. Mogliśmy usiąść spokojnie w ogródku pizzerii i zjeść obiad (wiem, że wszystkie eko mamy teraz wstrzymują oddech z przerażenia, jak można w tak niezdrowym miejscu jeść z małym dzieckiem - cóż, zostaje mi to przełknąć, najlepiej wraz z kolejnym kawałkiem pizzy). Tyci chętnie kosztował wszystkiego, co mu się nawinęło w łapki - kalmary, oliwki, nadmorskie kamienie. Spędzaliśmy czas zwiedzając, spacerując po nadmorskich górach (najlepsza rzecz na świecie - góry nad morzem. No do tej pory nie mogę się nadziwić, jakie to genialne), zrywając z drzew pomarańcze i cytryny. Pięknie tam. Jeśli nie byliście, to pojedźcie koniecznie - zdjęcia nie oddają zapachu powietrze i ciepła słońca na skórze, mimo tego, że już zima. 
Tydzień minął nam błyskawicznie, zdążyłam przeczytać trzy książki, zwiedzić 4 miasta i nawet całkiem się przy tym wyspać. Jedynym problemem była standardowo nasza tęsknota za Grześkiem - jednak piękne widoki nie cieszą tak samo, kiedy nie można ich obejrzeć u boku ukochanej osoby. 








Przyszła pora na powrót. Standardowo zgubiłam się na lotnisku, wyszłam z terminala zamiast wejść na samolot, lot został przez nas opóźniony, a Tyci zawładnął sklepem z zabawkami. Pomimo wszystkich przeszkód, udało nam się wrócić do szarej Polski. I hej! Spodobało nam się na tyle, że blog chyba trochę zmieni profil - już za dwa tygodnie będzie funkcjonował jako "zapiski polskich rodziców starających się wychować synka w Hiszpanii" (a mnie czeka kolejny lot. Cholera jasna.).






Podsumowując, podróże z dzieckiem, jak najbardziej! Świetna przygoda. Pod warunkiem, że ktoś wynajdzie teleport.

sobota, 4 lipca 2015

Chłopak + dziewczyna = normalna rodzina?

Tekst już się pojawił kiedyś, na moim starym blogu, jednak w związku z ostatnimi wydarzeniami i dyskusjami, chciałam go pokazać także tutaj. 

"Związki partnerskie spoko, jeśli Ci się nie podobają, to po prostu takiego nie zawieraj. Tylko niech dzieci nie adoptują."

Ale w sumie... Dlaczego?

Wszystkie możliwe dyskusje na ten temat sprowadzają się do przekrzykiwania się i wyzwisk. Nikt nigdy nie próbował usiąść i na spokojnie wymienić się argumentami. A co najważniejsze, otworzyć na zdanie tej drugiej strony i spróbować je zrozumieć. 

Wczoraj z Grześkiem składaliśmy mebelki dla dziecka (no dobra, on składał, ja tylko siedziałam na fotelu i rzucałam komentarze). Siedzę sobie teraz i patrzę na prześliczne łóżeczko z wzorkiem królika (no bo jaki inny by mógł być) i zastanawiam się, jakie tak naprawdę mamy szczęście. I ile kochających się par nie będzie mogło się cieszyć z tak prostych przyjemności, jak poukładanie małych śpioszków w komodzie. 

Daruję sobie gadkę o znajomych homo parach wychowujących dzieci. Bo dzieci jeszcze małe, nie mogą się wypowiedzieć, czy są skrzywdzone, czy nie.
Znam za to jedną dziewczynę, która miała dwie mamy. Nie została lesbijką. Ani zboczeńcem. Nie wyszła na miasto i nie zaczęła strzelać do ludzi. Nie jest nieszczęśliwa. Nie ma żalu do swoich mam. Ma za to kochającego męża i córeczkę. I dzieciństwo, które wspomina jako bardzo udane, spędzone w domu pełnym miłości.

Czy brakowało jej męskiego wzoru w domu? Chyba nie, skoro nie brakuje go milionom innych dzieci wychowywanym przez samotne matki. Tylko, że te dzieci nie mogą w domu obserwować relacji między dwójką kochających się dorosłych. 

Tego samego nie doświadczają dzieci z wielu rodzin, które znacie. Tych, gdzie rodzice to alkoholicy płodzący co roku kolejne niemowlę. Albo tych, gdzie dziewiętnastolatka chodzi w kolejnej ciąży, każdej z innym tatusiem. 

Przypadek z życia wzięty.
Moja mama ma sklep z ciuszkami dla dzieci, który nie wiedzieć czemu lokalne mamuśki traktują jak konfesjonał albo kawiarnię. Przychodzą i opowiadają całe swoje życie, na bieżąco i z najdrobniejszymi szczegółami. Jedna klientka, posiadająca trójkę czy czwórkę (niestety, dokładnie nie pamiętam) swoich własnych pociech, przyszła (będąc w kolejnej ciąży) się pochwalić, że zostawiła męża. Super sprawa, skoro się nie kochali, to po co się na siłę męczyć. Tylko że... mąż się nie wyprowadził. Mieszka z nimi dalej, śpi na materacu. Obok ona z kochankiem i najmłodszym synem na łóżku. Nikt nie zareagował świętym oburzeniem, nie kazał jej odebrać praw rodzicielskich. 
Inna, alkoholiczka, ma dwie córki. Osiemnaście i szesnaście lat. Starsza ma dwuletnie dziecko. Młodszą matka co chwilę wywala z domu, wyzywając od najgorszych, kiedy sama przyjmuje sobie kolejnych panów w mieszkaniu. Za pięćdziesiąt złotych. Nie ukrywa tego, sama opowiedziała. Nikt nawet nie pomyślał, żeby odebrać jej dzieci.

Naprawdę myślicie, że dwoje kochających się ludzi, obojętnie jakiej są płci, zapewni dziecku gorszy dom? Dziecku, na które czeka, o którym marzy i któremu chce zapewnić wszystko, co najlepsze?
Co z tego, że zobaczy, że mama całuje drugą mamę, czy tata przytula i głaszcze drugiego tatę? Seksu przecież przy nim uprawiać nie będą, a dziecko zobaczy po prostu miłość.
Bo kocha się osobę, nie płeć.
Jeśli naszym jedynym argumentem ma być to, że inne dzieci będą się śmiały, musimy sobie przypomnieć, że dzieci będą uważały za nienormalne to, o czym my im tak powiemy.

To nie jest tak, że homo są dobrzy, a hetero źli. Nie jest też na odwrót. Nie wiem dlaczego ludzi tak bardzo przerasta fakt, że nasza orientacja nie określa tego, jakim człowiekiem jesteśmy. Że i tu i tu trafiają się białe i czarne charaktery. Nie powinniśmy określać wartości pary homoseksualnej jako rodziców przez pryzmat jednego przypadku molestowania, tak samo jak nie określa się heteroseksualnych ojców stawiając za wzór Josefa Fritzla. 

Smuci jeszcze jedna rzecz - ludzie używając pojęć, których nie znają. "Dewiacja", "zboczenie" i "orientacja" nie są tożsame. Nie można powiedzieć "dla mnie homoseksualiści to dewianci" ponieważ dewiacja ma jasno określoną definicję i nie jest kwestią dyskusyjną. 

Pamiętajcie, że to homofobia jest zaburzeniem. Nie homoseksualizm. 



niedziela, 17 maja 2015

Nie zawsze warto pomagać.

Zaczęło się niewinnie. Dziewczyna, którą poznałam na jednej z mamowych grup na Facebooku (wtedy jeszcze aktywnie się tam udzielałam) zapytała, czy nie mamy poratować paroma pieluchami. Nie znałyśmy się w 'realu', ale że mieszkała blisko, a wypadki chodzą po ludziach, nie było to dla mnie problemem. Wypadki się zdarzają, też raz wieczorem zostaliśmy bez pieluch i Grzesiek latał po okolicznych żabkach szukając chociaż dwupaka. Zresztą, dużo rozmawiałyśmy wirtualnie, często mi radziła, wspierała, uspokajała. Jedną wpadkę zaliczyła tylko na początku znajomości.

WPIS PRZENIESIONY TUTAJ.





poniedziałek, 11 maja 2015

Jesteś kobietą. Dbaj o siebie i o dziecko.



Od zawsze byłam osobą unikającą lekarzy jak tylko się da. W przychodni bywałam raz na parę lat i to tylko po zwolnienie. Wszystko się zmieniło, kiedy na świat miał przyjść Olek. 

Nagle wszystkie badania stały się strasznie ważne, latałam do lekarza z każdą pierdołą. Analizowałam wyniki (z drobnym wsparciem dr. Internetu) pod każdym możliwym kątem. Morfologię najchętniej robiłabym dwa razy dziennie. Wizyta kontrolna u mojego doktora stała się najbardziej wyczekiwanym punktem miesiąca. W sumie, trochę mi chyba odbiło. I bardzo dobrze.

Ciąża, to okres, kiedy powinnyście zwrócić szczególną uwagę na Wasze zdrowie. Nie tylko na samopoczucie, bo te, chociaż bardzo ważne, często nie jest miarodajnym wyznacznikiem tego, co dzieje się wewnątrz Waszego organizmu. Dlatego tak ważne są wszystkie badania. Pozwalają wykryć ewentualny problem, zanim ten stanie się poważnym zagrożeniem dla Was czy Waszego dziecka. 




Chciałam Wam dziś coś polecić. Laboratorium Diagnostyka prowadzi specjalny program badań dla kobiet starających się o dziecko, kobiet w ciąży oraz dzieci do szesnastego roku życia. Rejestrując się na ich stronie pod podanym niżej linkiem możecie odebrać bon rabatowy, dzięki któremu możecie przeprowadzić pełen pakiet badań aż 65% taniej. Nie ukrywajmy, w momencie, kiedy czeka się na dziecko, każda złotówka jest ważna. A skoro możecie przebadać się taniej, dlaczego tego nie zrobić? Będziecie spokojne o zdrowie Waszych przyszłych pociech, a zaoszczędzone pieniądze możecie wydać na te śliczne body w groszki, które ostatnio widziałyście w sklepie. I te maluteńkie buciki z taką słodką falbanką. Ja wiem, wiem... Niby wyprawka już kompletna, szafka dziecka się nie domyka, zabawki wysypują się przy lekkim uchyleniu drzwi (kto powiedział, że noworodkowi nie jest potrzebny grający słoń? Oczywiście, że jest!), ale kupowanie tych wszystkich drobiazgów jest tak przyjemne, że nie ma sensu sobie tego odmawiać...


Co zawiera taki pakiet? 

- Morfologia krwi (pełna)
- Mocz ogólny 
- TSH 
-Toksoplazmoza IgM 
- CMV (Cytomegalovirus) IgM 
- P/c. p. kardiolipinie w kl. IgG i IgM (łącznie) met. ELISA 
- Elektrolity (Na, K) 
- Magnez 
- ALT 
- Bilirubina całkowita 
- Żelazo

Wszystkie te badania pomogą wykryć ewentualne problemy czy nieprawidłowości, bo chociaż Wasza ciąża przebiega prawidłowo - mogą się takie pojawić. Dzięki bonom, które Wam proponuję, taki pakiet wyniesie Was jedynie 99 zł. Oszczędzacie więc przy tym 65%. Promocja trwa tylko do końca maja. Co najlepsze - rejestrując się i pobierając bon macie szansę wygrać naprawdę fajne nagrody! Tygodniowe wakacje, weekend w spa, tablety oraz vouchery na bankowanie komórek macierzystych. Czy warto? Warto. Bo o zdrowie dziecka zawsze warto zadbać, a póki jeszcze nie ma go z Wami na świecie jedynym sposobem na to są właśnie badania.








środa, 6 maja 2015

Walcie się, mamuśki!

Nie ma co owijać w bawełnę - zdecydowana większość mamusiek niesamowicie działa mi na nerwy. W miarę możliwości omijam place zabaw, piaskownice, powypisywałam się ze wszystkich mamowych grup facebookowych (albo przynajmniej ograniczyłam swoją aktywność, do wrzucania tam ofert kupna/sprzedaży). Nie czytam, nie dyskutuje. Nawet na blogi innych mam w miarę możliwości nie zaglądam. Komentarze pod artykułami już dawno sobie darowałam. 
No, ale całkiem uniknąć się nie da. Olek dorasta, potrzebuje kontaktu i zabaw z dziećmi. Zrobiło się ciepło, to i place zabaw pełne. My się przeprowadziliśmy do centrum, mieszkamy obok największego szczecińskiego parku, który aż się roi od mam z dziećmi. Różnego rodzaju. 
Dla rozjaśnienia sytuacji i rozwiania wszelkich wątpliwości: nie jestem aspołeczna. Ja naprawdę lubię ludzi. I tych obcych, i tych znajomych. Trzeba poważnie się natrudzić, żeby mnie zdenerwować. A jednak większości matek udaje się to bez problemu.



Piaskownicowe królewny. 

Ja wiem, że teraz ten cały tumiwisizm zrobił się niesamowicie modny. Matki przekrzykują się jedna z drugą, jakie to one są nowoczesne, jak alternatywne, bo wzorem paryżanek siadają na placu zabaw na ławeczce z książką, a ich dziecię socjalizuje się i uczy samodzielności wesoło brykając z innymi rozkosznymi pociechami, innych mam, które za wszelką cenę chcą pokazać, że nie muszą siadać w piaskownicy czy choćby zerkać na swoje urocze maleństwa. Relaks, książka i słoneczko grzejące w buzię. 
Nie.
Moje drogie Księżniczki. Macie wstać i pilnować waszych dzieci, bo taki wasz obowiązek. Na siedzenie na ławeczce mogą sobie pozwolić mamy, których dzieci znają jakieś zasady funkcjonowania w społeczeństwie. Wiem, że teraz wszystkie, co do jednej, będą się zarzekać, że ich dziecko jest grzeczne, że się ładnie bawi. Skąd możecie to wiedzieć, skoro siedzicie na ławce? A przykra prawda jest taka, że w swojej piaskownicowej karierze tylko raz trafiłam na dzieci, które potrafią się bawić bez opieki dorosłych. Możecie chwytać się brzytwy i zwalać to na życiowego pecha - akurat jakimś sposobem trafiałam na te wyjątkowe, niewychowane dzieci i mamuśki mające gdzieś ich zachowanie. Niestety, to nie pech, a standard.
Sama nie mam jeszcze specjalnie możliwości wyboru. Olek ledwo skończył roczek i chociaż już wesoło biega i wspina się, nie ma szans na zostawienie go bez opieki. Wkładam go do piaskownicy razem z jego ulubionym ogromnym autkiem, siadam na krawędzi i obserwuję, jak sobie radzi. I nagle zostaje otoczony przez kilku starszych chłopców, z których jeden próbuje mu zabrać autko, drugi sypie mu piaskiem w twarz, a trzeci próbuje go popchnąć i przewrócić. Mamuśki siedzą standardowo na ławce, ze smartfonem, książką czy tabletem, prawdopodobnie pisząc właśnie na forach jakie to one fajne, bo posadziły dupska na ławeczce, a ja zastanawiam się, czy mam zabierać dziecko pod pachę i szukać, która matka czyja, żeby zwrócić uwagę, czy samej zainterweniować. Ale wtedy jeszcze mi się oberwie, że miałam czelność się do nie swojego potomka odezwać, bo delikwent pobiegnie do mamy z płaczem na skargę, że ta zła wytatuowana pani mu zabrania bawić się autkiem. No do jasnej ciasnej. 
Nie chodzi o wychowanie łamagi, który bez pomocy mamy sobie nie poradzi, a o to, ze roczny berbeć nie ma szans w starciu z bandą czterolatków.
Nie chodzi o to, żeby biegać z dzieckiem po drabinkach nie dając mu się pobawić z innymi, a patrzeć, co robi i reagować. Bo nie wyszłaś na piknik, a na spacer z dzieckiem. 
Nie chodzi też o to, żeby dzieci ustawić jak w zegarku, ale wpoić jakieś podstawowe zasady, które ja już tłumaczę Olkowi, chociaż średnio mnie rozumie. Jeśli chcesz się pobawić czyimiś zabawkami, zapytaj, czy możesz. Jeśli chcesz pojeździć autkiem chłopca, zaproponuj mu na ten czas swoje w zamian. Jeśli widzisz dziecko mniejsze od siebie, bądź delikatny i ostrożny. Narzekamy na chamów, a same ich wychowujemy. 
I tak, jeśli w tej chwili myślisz sobie "ja siedzę na ławeczce, ale moje dziecko super w tym czasie się z innymi bawi i chociaż patrzę w smartfona, to go pilnuję", to ten punkt jest o Tobie.



Buziaczki, cmoki i całuski.

Ustalmy to raz na zawsze - pomijając wszystkie higieniczne aspekty, nikt nie ma ochoty całować Twojego słodkiego bobaska w jego zaślinione usteczka. A jeśli ma ochotę, to zdecydowanie powinnaś to gdzieś zgłosić.
Ludzie, co z wami nie tak? Zawsze brzydziło mnie całowanie dzieci w usta (i wydawało się w jakiś sposób niewłaściwe). Ciarki mnie przechodzą za każdym razem jak słyszę "daj cioci buziaczka" i widzę, jak zamiast policzka dziecko robi dziubek i celuje prosto w moje usta. Po urodzeniu Olka nic się nie zmieniło. I przypuszczam, że spora część społeczeństwa podziela moje zdanie. Nie zmuszajcie nas do całowania waszych dzieci. 
Policzek i czoło są jeszcze opcją dopuszczalną. Usta nie. 


Eko sreko. 

Kiedyś już o tym pisałam. Ostatnio wszystkich dopadł szał zdrowego odżywiania, własnych wyrobów, Chcecie, to pieczcie same chleb i  uprawiajcie własne warzywa. Nie neguję tego, a podziwiam i chwalę. Ale dopuście do wiadomości, że nie każdy ma na to czas i ochotę. Tymczasem eko czuby rzucają się, żeby zatłuc marchewkami każdego, kto nie robi sam masła i daje dziecku sklepowy soczek. A słodycze? Jezus Maria, precz z tym złem wcielonym, pomiotem szatańskim! 
Zluzujcie poślady.


Beka z mamusiek na forach.

Byłam zachwycona, jak odkryłam, że na Facebooku są grupy sprzedażowe dla rodziców. Można znaleźć prawdziwe cuda po okazyjnej cenie, sprzedać nieużywane już ubranka czy sprzęty. No super sprawa.
Dopóki nie okazało się, że grupa o nazwie "E bazarek dziecięcy" składa się w większości z z postów typu "kiedy można podać marchewkę z groszkiem?" lub "dziecko ma 40 stopni gorączki, czy mam jechać już do szpitala czy natrzeć gęsim smalcem?". Kłótnie, wyzwiska i obrażanie siebie nawzajem, nie przestrzegając przy tym nawet podstawowych zasad pisowni. Czasami przeglądając te komentarze miałam wrażenie, że one między sobą rozmawiają jakimś specjalnym, nie zrozumiałym dla innych językiem.


niedziela, 15 lutego 2015

Co powinniście obejrzeć, zamiast marnować czas na 50 Twarzy Greya

Domyślam się (patrząc na posty na facebooku i ogłoszenia w różnych grupach kupię/sprzedam), że większa część społeczeństwa postanowiła uczcić święto zakochanych idąc do kina na 50 twarzy Greya. Jeśli jesteś jednym z tych biedaków, co nie dostali biletów, albo nie masz ochoty na uczestnictwo w masowych orgiach gimnazjalistów (bo tak pewnie będą wyglądały sale kinowe tego dnia), mam coś dla Ciebie. Propozycje kilku naprawdę dobrych filmów, które z powodzeniem możecie obejrzeć we dwójkę w domu, na kanapie, pod kocykiem, z ulubionym winem i przyciemnionym światłem.
Dzieci odeślij do dziadków.


Sekretarka

Zdecydowanie mój numer jeden jeśli chodzi o filmy. Najukochańszy, obejrzany tyle razy, że znam go już na pamięć. W skrócie przybliżając fabułę: jest dziewczyna. Biedna, z problemami, przed którą rodzina musi chować ostre przedmioty. Raz jej zdarzyło się pociąć za głęboko, więc bliscy zamykają ją w zakładzie zamkniętym. Poznajemy ją w momencie, kiedy z niego wychodzi. Żeby nie przedłużać i nie psuć zabawy: w ramach powrotu do społeczeństwa zaczyna pracę (zgadnijcie, na jakim stanowisku?) u szefa z bardzo specyficznymi upodobaniami.
Wiem, że z opisu może na to nie wyglądać, ale to jest niesamowicie ciepły i przyjemny film.




Dziennik Nimfomanki

Wiem, że książka lepsza. Wiem, że film bardzo okrojony i "to już nie to". Ale prawda jest taka, że to całkiem dobry film. Główna aktorka jest prześliczna, a wy oglądając to we dwójkę prawdopodobnie zrobicie sobie kilka razy przerwę. 
I, co najważniejsze, nawet jeśli nie czytaliście książki - obejrzenie filmu wcale jej nie psuje. Mija się z nią na tyle, że spokojnie możecie najpierw oglądać, potem czytać.



Lolita

Z całym szacunkiem do Kubricka, bo uważam go za geniusza (zwłaszcza za Mechaniczną Pomarańczę), jego wersja Lolity wypada słabo przy adaptacji z 1997 roku. Adrian Lyne cudownie pokazał całą obsesję, miłość i chorą fascynację dorosłego faceta młodziutką dziewczynką. Fakt, w książce Lolita miała dwa lata mniej niż w filmie, jednak nadal - jeden z moich faworytów.



Głębokie Gardło

Klasyk sam w sobie. Pierwszy film pornograficzny, który puszczano w kinach. Jeśli nie widzieliście, koniecznie trzeba nadrobić zaległości, bo to tak, jakby nie znać Gwiezdnych Wojen albo Ojca Chrzestnego.
Nie rozwodząc się zbytnio: dziewczyna ma niezwykłą przypadłość - jej łechtaczka znajduje się w gardle zamiast tam, gdzie być powinna. W związku z tym postanawia wykorzystać swoje możliwości i zostaje seksterapeutką. Pomaga biednym mężczyznom z kryzysem osobowości - jak na przykład fanatyk Coca Coli zmuszony do pracowania w Pepsi.
Serio, nie wiem, jak można nie chcieć tego obejrzeć.




poniedziałek, 2 lutego 2015

"Przepraszam za bałagan, ale wiecie..."

Lubię mieć czyste i pachnące mieszkanie. Lubię kiedy wszystkie naczynia są pomyte, podłogi zamiecione, a pranie nie wisi tydzień, tylko ściągam je od razu po wysuszeniu. Lubię jeść domowy obiad, najlepiej trzydaniowy. I pić poranną kawkę w wysprzątanym salonie, oglądając jakiś kulinarny program.
Chciałabym być taką perfekcyjną panią domu.

Ostatnio nawet miałam tak czysto - jak się wprowadzaliśmy i spędzaliśmy pierwszy wieczór w mieszkaniu. Czystość się skończyła, jak zaczęliśmy przywozić rzeczy. 

I żeby nie było - ja sprzątam. Pół dnia (a raczej każda drzemka Olka) mija mi na tym, że składam zabawki, zbieram pokruszone i porozrzucane po całym domu herbatniki, odklejam obślinione chrupki kukurydziane z kanapy. Wstawiam pranie, ściągam poprzednie, rozwieszam nowe. A że czasem już nie mam siły i zanim znajdę chwilę, żeby je z pralki wyciągnąć, to przeleży tam dwa dni... No cóż, wypiorę jeszcze raz.

Przy dziecku nie da się mieć czysto. No nie da się. Ogarniam ile dam radę mieszkanie przez te pół godziny jak śpi. Tylko po to, żeby mógł na nowo porozrzucać zabawki i jedzenie po nim, kiedy się obudzi. 

Ostatnio oglądałam Perfekcyjną Panią Domu. Były dwie mamuśki, z dzieciaczkami mniej więcej na tym samym etapie rozwoju, co Olo - czyli chodzące/raczkujące, brudzące wszystko wszystkim, siejące chaos wokół siebie. Takie, których cały czas trzeba pilnować, żeby się nie zabiły, bo bardzo je interesuje gryzienie kabla, wspinanie się na kanapę, wieszanie się na firankach. Słowem - destrukcja w najczystszej postaci. Mamuśki rzecz jasna mieszkanie wysprzątały, test białej rękawiczki przeszły. Tylko... Na jak długo? Czemu, przykładem Kuchennych Rewolucji, nie zrobili następnej kontroli, miesiąc później?

Już to widzę: walające się w dziwnych miejscach samochodziki i gryzaki. Zlew w kuchni (i najprawdopodobniej także blaty) zawalone nieumytymi garami, które myje się na bieżąco, jak czegoś potrzeba. W łazience stosy prania, czekające na swoją kolej. Osikane pieluchy rzucone tam, gdzie akurat były zmieniane.

Bo tak wygląda dom większości rodziców dzieci w tych najbardziej niebezpiecznych momentach ich życia (tych, kiedy trzeba pilnować, żeby nie wpadły na pomysł zrzucenia na siebie telewizora), jeśli chociaż jedno z rodziców pracuje. Nie mówię, o ludziach mieszkających z dziadkami, teściami, mamą, ciocią, koleżanką. Bo nawet jedna osoba więcej w domu, to luksus. Zwłaszcza przy dziecku typu naszego gremlina, który nie uznaje czegoś takiego jak siedzenie na tyłku przez dłużej niż 10 sekund. 

Póki co odpuściłam sobie marzenia o porządku przynajmniej do osiemnastki Olka. Zamiast tego bezdzietnych znajomych na wstępie przepraszam za bałagan, a tym dzieciatym mówię tylko, żeby rzucili kurtki gdziekolwiek. Rozumieją.

A od siebie mogę polecić Wam blog Niebałaganki, który pomógł mi wprowadzić jako taki porządek w tym naszym chaosie i kiedy nie chce mi się już nic z bałaganem robić - inspiruje :)

Mój sposób na czyste mieszkanie na zdjęcia - nie pokazywać podłogi. 

piątek, 23 stycznia 2015

Ródź i daj rodzić innym, czyli nie wtykaj nosa.

Na mamowych forach i portalach burza. Anna Wendzikowska urodziła córę. Przez cesarskie cięcie. Na własne życzenie. 

Od razu posypało się milion komentarzy. Że fanaberia, że cesarka powinna być tylko ze wskazań lekarzy, a najlepiej w ogóle. Że natura wie, co robi. Że cesarka, to nie poród (czyli co, dzieci urodzone cc powinny obchodzić dzień wydobycia, nie urodziny?). Że milion komplikacji, że kobiety cierpią.

Ludzie, co z wami? Weźcie głęboki oddech. 

Ja jej decyzję popieram i szanuję. Zresztą, dlaczego miałoby być inaczej? To jej poród, jej dziecko, jej sprawa. Dlaczego nagle banda kwok się oburza i zaczyna gdakać? Zastanawia mnie, co nimi kieruje. Zazdrość, że one dzielnie rodziły kilkanaście godzin, a ktoś wybrał dwudziestominutowy zabieg? A efekt ten sam - dziecko jest po drugiej stronie brzucha razem z mamą. Duma z tego, że one uwinęły się i urodziły naturalnie w dwie godziny, więc to przecież żaden wysiłek, a cesarka to tchórzostwo? Rezygnacja z bólu nie jest tchórzostwem, tylko całkiem rozsądną i ludzką decyzją.

Spójrzmy prawdzie w oczy - natura spieprzyła sprawę, jeśli chodzi o poród. Kiedy kobiety rodziły w domach, same, bez odpowiedniej opieki przed, w trakcie i po, śmiertelność matki albo dziecka (czasem obojga) podczas porodu była tak częsta, że nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi. Żadne inne żywe stworzenie nie cierpi tak mocno podczas porodu. Żadne nie potrzebuje tak długiego czasu, żeby dojść do siebie po wszystkim. Cholera, żadne nie chodzi do szkoły rodzenia i nie przygotowuje się jakoś specjalnie - rodzi i już, taka kolej rzeczy. 

U ludzi jest inaczej. U nas jest milion rzeczy, które mogą pójść nie tak. Gdzieś po drodze ewolucja nawaliła.

Komplikacje. Są i po cesarskim cięciu i po porodzie siłami natury. Nigdy, żaden lekarz nie zagwarantuje wam, jak wasz poród przebiegnie i jak wasz organizm to zniesie. Może przedstawić opcje, możliwe powikłania po jednym i po drugim. A potem pozostawić świadomy wybór kobiecie. I nie zmuszać, do płacenia za to. 

Ile kobiet, tyle porodów - jedna urodzi naturalnie bez znieczulenia i od razu staje na nogi. Inna przez dwa tygodnie nie będzie mogła usiąść bez kółka do pływania pod tyłkiem.
Jednej po cesarce zostanie duża blizna, a samą operację i ból po niej będzie wspominać ze zgrozą. Inna (tu podpinam samą siebie) po sześciu godzinach pierwszy raz wstanie, a po ośmiu podziękuje z uśmiechem za środki przeciwbólowe, bo już nie są jej potrzebne. 

Bezpieczeństwo dziecka - jest wiele chorych dzieci, cierpiących i potrzebujących rehabilitacji przez całe życie, bo podczas porodu siłami natury "coś poszło nie tak". O cesarkowych dzieciach nie słyszałam takich historii (ba, bardziej jak w moim czy Olka przypadku - cesarka nas uratowała, bo oboje mieliśmy pępowinę zawiniętą wokół szyi, czego nie było widać na usg przed zabiegiem). 

Poród naturalny jest lepszy, to mniejszy szok dla dziecka? Urodziłam się przez cesarskie cięcie. Nie pamiętam, żebym przeżyła jakiś szok i absolutnie nie czuję się przez to gorsza, mniej kochana (tak, taki argument też padł). Nie rozwijałam się gorzej (ba, wręcz wzorowo), a lekarza odwiedzam raz na parę lat, kontrolnie. Myślę, że zamiast tutaj dorabiać teorie, najlepiej zapytać dzieci (teraz już dorosłe), które się w ten sposób urodziły. Serio słyszeliście, żeby ktoś opowiadał o jakichś problemach, bo "mamie go z brzucha wyjęli"?

Nasze społeczeństwo popadło w straszną manię decydowania za innych. W sprawach, które ich nie dotyczą. Nie popierasz związków partnerskich? Nie wchodź w taki. Nie uznajesz cesarki na życzenie? Nie rób jej. Nie lubisz tatuaży? Nie miej ich. 

Ale nie decyduj za innych i uszanuj to, że mogą wybrać inną opcję niż Ty. 

Na zakończenie nasza cesarkowa dwójka ;)


czwartek, 15 stycznia 2015

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Dużo się mówi o tym, że dziecko zmienia życie. Że świat wywraca się do góry nogami. To bzdura. Świat wcale się nie wywraca, on zostaje całkowicie zrównany z ziemią, obrócony w gruzy, starty na miazgę i zdematerializowany. I potem się buduje powoli całkowicie na nowo. Niby tak samo, jednak wszystko jest jakieś inne. Wy jesteście inni, inaczej patrzycie na pewne sprawy. Zaczynacie rozumieć pewne rzeczy, a niektóre stają się dla was na nowo zagadką. Na te same sytuacje patrzycie zupełnie inaczej. Chcecie przykłady?


Zmiana pieluszki w pociągu:

PRZED DZIECKIEM: O nie, wsiadają do mojego przedziału. Cholera jasna, czemu zawsze jak są z dzieckiem, to się muszą do mnie dosiadać. No nic, słuchawki i książka. Słuchawki i książka. Zen. Nie słyszę wcale tego krzyku. Lalalala nic nie słyszę. Boże, weź uspokój to dziecko, czemu ono tak płacze? Przysięgam, następnym razem jadę autem. Choćby na stopa. O nie. Czy ona to robi? Serio? SERIO? Masz zamiar zmieniać jego kupę tutaj? Jezus Maria zaraz się porzygam. Albo zemdleję. Tlenu! Tlenu! Nienawidzę dzieci.

PO DZIECKU: O rany, jaki zapchany pociąg. Nie dopcham się do przedziału matki i dziecka, zresztą, pewnie się okaże, że zajęty. Dobra, jest wolne miejsce! Uff.. Całkiem sprawnie poszło. Hej kochanie, nie płacz. Proszę, proszę, proszę, przestań płakać. Czuję na sobie wzrok wszystkich współpasażerów. Ciiii.... Ciiii... Ciiii maleńki. Może jeść? Pić? Nie? Tylko nie mów mi, że... O rany, nie muszę nawet zaglądać, już czuję. Cholera, cholera, cholera. Co dalej? W łazience pociągowej go przecież nie przewinę, nie ma szans. Czemu nie zrobiłeś tego kwadrans temu, zmieniłabym ci pieluchę na peronie... Może ten przedział matki z dzieckiem? Nie no, nie ma szans, korytarz zapchany ludźmi do oporu, nie przebiję się z dzieckiem na rękach. To może wytrzyma do następnej stacji? Nie, też odpada. To jakieś pół godziny, a zresztą ludzi pewnie tylko przybędzie i jeszcze trudniej będzie gdziekolwiek przejść. No nic. Trudno. Panie i panowie, radzę zatkać nosy.


Rozwrzeszczane dziecko w sklepie/centrum handlowym/na parkingu/w parku.

PRZED DZIECKIEM: Nawet spokojnie na spacer wyjść człowiek nie może, wszędzie te drące japę bachory. Narobią tych dzieci, a potem wychować nie potrafią. Moje takie nie będzie.

PO DZIECKU: Nie ulegnę. Nie kupię tego zasranego zestawu klocków Lego za 600 zł. Nie mogę ustąpić, bo jak raz zobaczy, że krzykiem wymusił prezent, to już zawsze będzie to robił. Cholera no, kupiłabym mu, ale mnie nie stać. Przecież to 1/3 mojej wypłaty. A jeszcze pewnie wymaga dokupienia kolejnych pięciu zestawów w podobnej cenie żeby mieć całość. Dobra, spokojnie, byleby zachować spokój. Kochana, uspokój się, głęboki oddech. Panuj nad sobą, postaraj się nie zostawić tego wszystkiego i nie uciec do Peru. Chociaż może to nie taki głupi pomysł? Wdech, wydech, wdech, wydech. Już jesteście parę metrów od wyjścia na parking. Spokojnie. Boże, dziecko, uspokój się! Skoro ja mam ochotę teraz zastosować na tobie chwyt a la Homer Simpson, to co musza mieć w głowach inni ludzie. 


Karmienie dziecka na ławce w parku.

PRZED DZIECKIEM: Musi to robić tutaj? Nie mogła go nakarmić w domu czy coś? Albo mleko ze sobą zabrać w butelce? Boże, Albo zakryłaby się jakąś chustką czy pieluchą. Czy co tam one mają ze sobą w torebkach. 

PO DZIECKU: O jej, moje maleństwo jest głodne. Czekaj, znajdę tylko miejsce, żeby usiąść. O, jest ławeczka! Chodź skarbie, już mamusia cię nakarmi.


Wrzucanie zdjęć dzieci na Facebooka. 

PRZED DZIECKIEM: Serio? Znowu? Znowu zdjęcie dziecka? To w ogóle inne czy te same? Wszystkie jak ziemniak wyglądają. Czemu ci ludzie się zachwycają? I skąd oni wiedzą, do kogo to podobne. Ej, halo! To ziemniak! Tylko taki robiący kupę.

PO DZIECKU: Awww... Skarbie, chodź zobacz, jaka im się córeczka śliczna urodziła. Nosek to ma mamy, ale oczy wybitnie tatusia. Ale śliczna pyza. O, o! Patrz, a ich synek pierwszy kroczek zrobił! Masakra, przecież niedawno się ledwo podnosił. Polajkuję. 


Wejście z wózeczkiem do autobusu.

PRZED DZIECKIEM: No nie.. Proszę, tylko nie to. Nie widzi, że ten autobus i tak jest już zawalony po brzegi? Musi się jeszcze z tym wózkiem tu pchać? Nie no, nie odsunę się, nie ma szans. Wydupiać. O nie, prosi, czy mogę się przesunąć, bo tu miejsce dla wózków. To jest w ogóle coś takiego? No nic. Idę się wcisnąć gdzie indziej, bo głupio odmówić, patrzą się wszyscy. Pewnie same matki polki. Nienawidzę dzieci. Nie będę mieć dzieci.

PO DZIECKU: Dobra, obudził się, zaraz się zacznie serenada. Trzeba jak najszybciej dotrzeć do domu. Tylko te autobusy co godzinę do nas jeżdżą... O! Jest! Wypchany po brzegi. No nic, godzinę nie będę czekać z rozpłakanym bobasem, który chce się już położyć w swoim łóżeczku. No i zapas pieluch mi się skończył. Nie ma co ryzykować. O, pewnie, jak zawsze ktoś w miejscu dla wózków stoi, chociaż kawałek dalej dałby radę się wcisnąć. A widzi przecież, że idę. Czemu oni zawsze to robią? Nawet jak jest pusty autobus, to i tak ktoś zawsze tam stanie. I jeszcze ten wielki wyrzut w oczach, jak proszę, żeby ustąpił. Jest oznaczone? Jest. Więc wydupiać. Nienawidzę ludzi. Nie wychodzę więcej z domu.




piątek, 9 stycznia 2015

O zdjęciach, dzieciach i internecie, czyli ku przestrodze.

Nie jestem przeciwniczką wrzucania do sieci zdjęć dzieci. Zresztą, sami pewnie to zauważyliście po ilości zdjęć Olka, które się tu pojawiają. Uważam, że fotografia niemowlęca jest czymś pięknym i pełnym uroku. Ma w sobie jakąś rozczulającą magię, której nie mają żadne inne zdjęcia. Lubię robić zdjęcia dzieci i równie mocno lubię takie zdjęcia oglądać (czy to na blogach, czy portalach społecznościowych, czy nawet w mamowych gazetach). Unikanie publikowania wizerunku dzieci jest bez sensu, bo nie żyjemy w GTA, dzieci są obecne w naszym społeczeństwie i nie ma sensu chować zdjęć i filmów tylko do szuflady (zwłaszcza, jeśli są ładne).
Ale.. No właśnie. Wszystko fajnie i pięknie, jednak internet jest niebezpiecznym miejscem i trzeba wszystko robić z głową.

Kiedyś wpadła do nas koleżanka (pozdrawiam cieplutko Igę :) ). Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, śmialiśmy się. I tak od słowa do słowa jakoś temat zszedł na głęboki internet, o którym nie ukrywam, że wcześniej nie miałam pojęcia. Iga wyjaśniła, o co chodzi, a ja, jako że jestem zafascynowana zawsze wszystkimi mrocznymi i tajemniczymi sprawami, następnego dnia sprawdziłam sama dokładnie, co to jest.
W skrócie i obrazowo - internet jest swojego rodzaju górą lodową. To, co widzicie na co dzień, co wyszukuje Google, choćby było najstraszniejsze i najobrzydliwsze (jak słynne kiedyś Rotten.com), jest jedynie szczytem tej góry. Jest też coś takiego jak Deep Web. Głęboki internet. Wbrew pozorom, nie trzeba być super hakerem, żeby się do niego dostać - wystarczy ściągnąć odpowiednią przeglądarkę i znaleźć listę linków do stron (wyglądają troszkę inaczej niż te, które znacie - są ciągiem liter i cyfr). I to wszystko. Możecie sprzedać albo kupić nerkę czy kokainę, dowiedzieć się, jak w domowych warunkach zrobić bombę, czy czym otruć teściową, żeby nie zostało to w żaden sposób wykryte. Jak wiadomo, gdzie pełna anonimowość i brudne sprawy, tam i wszystkie możliwe zboczenia.
Przeglądałam sobie po kolei adresy, część niedziałająca, część w dziwnych językach. W końcu trafiłam na dziwne, o ile mnie pamięć nie myli niemieckie, forum. Były następujące kategorie: 0-3, 3-6, 6 - 9 i 9 - 11 (tak mi się wydaje, piszę z pamięci, a wracać tam nie mam ochoty). Były też kategorie sex, anal, oral.
Poza rzeczami oczywistymi, których żaden normalny człowiek nie chciałby nigdy w życiu zobaczyć, były tam zwykłe zdjęcia. Najzwyklejsze na świecie zdjęcia uśmiechniętych dzieci. Nawet nie nagich, a ubranych w same pieluszki. Takie, jakich miliony są wrzucane codziennie na Facebooka. I przypuszczam, że większość stamtąd była ukradziona.
Od razu zaczęłam żałować jedynego zdjęcia w pieluszce, jakie umieściłam na blogu - przy poście dotyczącym wizyty u lekarza. Zresztą, pożałowałam całej sesji, bo Olek wtedy asystował w pieluszce jako model dla młodej przyszłej pani doktor. Nic, czasu nie cofnę, ale wprowadziłam jedną zasadę, której się sztywno trzymam: dalej publikuję zdjęcia Olka, dalej uwielbiam oglądać inne dzieci, ale ciarki mnie przechodzą od razu, kiedy widzę rodziców publikujących fotografie wesołych golasków podczas kąpieli. Ja zmądrzałam, ograniczyłam się do portretów albo zdjęć w pełnym ubranku.
Wiem, że na portalach możecie zaznaczyć widoczność zdjęcia tylko dla znajomych, ale pamiętajcie, że wszyscy pedofile, którzy kradną takie zdjęcia, dla swoich rodzin i przyjaciół są normalnymi ludźmi. Też mają konta, też mają znajomych z dziećmi. Ba, często sami mają dzieci.

Ja wiem, ja rozumiem, że te zdjęcie gdzie wasza golutka córeczka bawi się w wanience gumową książeczką jest tak słodkie, że aż uśmiech sam pojawia się na twarzy, jednak apeluję do waszego rozsądku - nie dawajcie dodatkowej pożywki takim forom i takim ludziom. Zachowajcie te zdjęcie w albumie, pokażcie przyjaciołom, kiedy wpadną na kawę. Zawstydzajcie nim córkę, kiedy jako nastolatka przyprowadzi do domu pierwszego chłopaka. Ale w Internecie zachowajcie ostrożność. Chwalcie się dziećmi, pewnie. Sama chętnie pooglądam, bo jak mówiłam, uwielbiam zdjęcia dzieci. I fajnie poobserwować, jak się rozwijają maluchy znajomych z dawnych czasów, z którymi nie mam już na co dzień kontaktu. Jednak róbcie to z głową.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...