czwartek, 25 września 2014

Sama się uderz. Krzesłem. W czoło.

Pewien facebookowy fan page, o bardzo wymownej nazwie Mądrzy Rodzice, udostępnił link do strony Kocham. Nie daję klapsów. Niby prosta i oczywista rzecz. Jak się kocha, to się nie bije przecież. Nie wspominając już o tym, że dawanie klapsów jest prawnie zabronione. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy pod postem pojawiło się całe mnóstwo komentarzy... popierających klapsy. Bo "klaps to nie bicie". Bo "te całe bezstresowe wychowanie...". Bo "mi rodzice dawali i wszystko ze mną ok". I moje ulubione: bo "ja jestem przeciwko jakiejkolwiek przemocy, ale klapsy daję".

Na początku spojrzałam w kalendarz i sprawdziłam w google, czy może ktoś przesunął Prima Aprilis. Potem przeczytałam wszystkie komentarze jeszcze po pięć razy, w nadziei, że gdzieś tam jest jakaś ironia, której nie wyłapałam na początku. 
Nie było.

Patrzę sobie teraz na małego Olka, który śpi sobie słodko obok mnie, przytulając swoją ulubioną maskotkę, króliczka ochrzczonego przez nas Blue (chyba śni mu się że coś je, bo wsadził przez sen sobie ucho Blue do buzi i zaczął przeżuwać). Nie wyobrażam sobie, żeby tak kochając dziecko, można było je uderzyć. Tak, klaps jest biciem. Zawsze, nie ważne, jak silny. Klaps jest dla dziecka poniżający, a jeśli kochasz, to powinieneś też szanować. Nie oczekuj, że dziecko będzie w przyszłości szanowało Ciebie, jeśli Ty nie wpoisz mu tej podstawowej zasady.

To nie jest bezstresowe wychowanie (mylone często z brakiem wychowania). To pozwalanie dziecku dorastać bez lęku i w poczuciu bezpieczeństwa. Gdzie ma się czuć bezpiecznie, jak nie przy rodzicach? Macie być osobami, do których przybiegnie się przytulić, kiedy się czegoś przestraszy, a nie przed którymi będzie się chować. Do cholery, ta maleńka istotka wam ufa i kocha was bezwarunkowo, nie spieprzcie tego.

Jeśli nie umiecie poradzić sobie inaczej, niż bijąc, to przegraliście, Zawiedliście na całej linii jako rodzice (nie chcę tu nawet wspominać o dziadkach, ciociach czy innych opiekunach, bo nie wyobrażam sobie nawet sytuacji, żeby ktoś uderzył Olka). Jeśli jedynym sposobem, w jaki umiesz wywalczyć swoje racje jest siła, to proszę bardzo, ale rób to z osobami o sile większej lub równej swojej. A najlepiej rozpędź się i z całej siły walnij głową w ścianę, może coś się w niej poukłada.



niedziela, 21 września 2014

Jesienny niedzielnik.

***
Jako pierwsza wiadomość: koleżance urodziła się córeczka. Gratulacje i buziaki dla Alicji i Kai :)

***
Olek ostatnio zaczął siadać. Szalony dziecek! TUTAJ dowód.

***
Fanatycznie oglądamy teraz "Ostre cięcie" i stwierdziłam, że chcę zostać fryzjerką. Stylistką fryzur. Chociaż w sumie jak oglądałam "Master chefa", to chciałam być kucharzem. A kiedy mieliśmy z Olkiem fazę na "Dr. House'a", to lekarzem. O "American Horror Story" lepiej nie pytajcie. 

***
Ostatnio mogliśmy zaobserwować dwa skrajnie różne typy starszych ludzi. Wyszliśmy z Olkiem w chuście na spacer. Najpierw w osiedlowym sklepiku babcia zrobiła aferę, kiedy przeprosiłam ją w alejce. Że z dzieckiem, to pierwszeństwa chcą. Że ona ustąpić musi, jakbym nie mogła iść na około (szłam do lodówki znajdującej się obok niej, a dla ścisłości, wcisnęła się w alejkę tuż przede mną). Grzesiek po swojemu powiedział jej parę słów, co wywołało falę tłumionego śmiechu w kolejce ("Olek, bierz ją!"). No, ale nerwów trochę nam napsuła. 
Potem, kiedy wsiedliśmy do autobusu i zastanawiałam się, czy będę miała gdzie usiąść, bo boję się stać nosząc Olka, spotkała nas niespodzianka. Jakiś dziadzio na mój widok poklepał miejsce obok siebie i całą drogę zachwycał się, jaki nasz syn jest piękny i mądry. I grzeczny. I jak można bić albo oddać takie maleństwo, bo on kiedyś widział taki rosyjski film...

***
Z racji tego, że ząbek Olka w końcu się przebija, stał się on (Olek, nie ząb) małym histerykiem. Postanowiliśmy zabrać go na spacer w kompletnie nowe rejony, żeby odwrócić jego uwagę. Czyli, wychodząc z domu skręciliśmy w prawo, nie w lewo. Okazało się, że mamy dwie minuty od siebie pola, lasy, opuszczony nawiedzony dworek, jakieś ruiny z zabawkami dziecięcymi w środku. Cholera, tyle czasu szukałam ciekawego miejsca na zdjęcia, a mam je cały czas pod nosem! 


Nie mamy pojęcia, czym wcześniej był ten budynek i dlaczego ktoś po zamurowaniu okien odmalował go na śnieżną biel. 




Za budynkiem jest jakieś, jeszcze bliżej przez nas nie zbadane, jeziorko. Czy tam bajorko. 




W ruinach (też nie wiadomo, co to do końca) walają się popsute dziecięce zabawki. Teraz będę się bała zostać sama w domu, bo moja wyobraźnia już dopisała do tego milion historii. 








Z zewnątrz te ruiny też wyglądają niepokojąco. Zamurowane okna i pourywane resztki kafelków. Na bank tam była rzeźnia, w której przerabiali okoliczne dzieci (pewnie mieszkające w sierocińcu, którym był ten biały domek) na mięso. 



Olek przesypia wszystkie przygody. Zawsze.





Grzesiek odkrył w sobie nowy, fotograficzny talent i zrobił świetne zdjęcie pająka. Boże, w drodze do domu mijamy ich dwadzieścia na każdym drzewie i krzaku. Chyba chcę się wyprowadzić. 

piątek, 19 września 2014

Łaskotki, lizanie po czole i seks analny. Czyli o czerwonej wstążce.

Na temat ciąży i dzieci krąży wiele mitów i zabobonów. Czasami łapiemy się za głowę, kiedy słyszymy, co wygadują nasze babki, matki i ciotki. I nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Tym bardziej, kiedy te wszystkie średniowieczne brednie powtarzają młode dziewczyny. Postanowiłam zebrać do kupy najpopularniejsze i ocenić w pięciopunktowej skali. Oceniać będę dwie rzeczy; absurdalność (oznaczoną gwiazdkami) i szkodliwość (czaszki). Bo czasami przestaje już być śmiesznie, kiedy wiara w niektóre rzeczy stwarza zagrożenie dla dziecka. Ograniczę się póki co tylko do niemowlaków, bo na temat ciąży jest ich tyle, że wyszła by z tego cała książka.





poniedziałek, 15 września 2014

Proza życia.

5:23 
Leżę wyciągnięta na leżaku. W łapce trzymam pinacolade nalaną do połówki kokosa. Jest gorąco i słońce strasznie grzeje, ale palmy dają przyjemny cień. Morze jest takie niebieskie... A może to ocean? Zamykam oczy i słyszę tylko jego szum. W oddali musi przepływać jakiś statek wycieczkowy, bo dochodzi mnie dźwięk syreny. No nic, zaraz przepłynie i znowu będzie cudownie cicho... Pójdę chyba na chwilę popływać, a potem cała mokra położę się na hamaku i powoli sobie zasnę, czując jak słońce pozbywa się pojedynczych kropel słonej wody z mojego ciała. Może wypiję jeszcze jednego drinka. W końcu nie muszę dziś nic robić. Nic, poza leżeniem w tym cudownym miejscu i piciem pinacolady. Hmmm... Statek chyba płynie w moją stronę, bo syrena staje się coraz głośniejsza. Chyba pora przenieść się z plaży na basen, tam przynajmniej będzie....
- UEEEEEE! UEEEEEEE! UEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!
- Wsadź mu smoczek... - Grzesiek mamrocze przez sen. Cholera. A było tak fajnie. Podnoszę się i zaglądam do łóżeczka. Wpycham Olkowi smoczek do buzi. Spokój. Kładę się z powrotem. Zdążyłam tylko położyć głowę na poduszce. Smoczek pięknym łukiem przeleciał ponad naszymi głowami. Nie ma co, ma siłę plucia ten nasz dziecek.
- UEEEEEEE! UEEEEEEEEE! NIEEEEEEEEEEE! NIEEEEEE! UEEEEEEE! 
Grzesiek podnosi się i kładzie Olka między nas, zmieniając mu po drodze pieluchę (która jakimś cudem waży więcej niż dziecko). Synek przytula się do któregoś z nas i idzie spać. 

6:17
Budzi mnie rytmiczne szarpanie za kitkę. Odwracam się i widzę uśmiechnięty pyszczek Olka.
- Heeeee!
Dobra, to chyba oznacza jedzenie. Albo kupę. Nie, jednak pielucha czysta, więc chodzi o jedzenie. Karmię. W trakcie karmienia robi kupę, którą jakimś cudem trzeba wycierać mu z włosów. Zmiana pieluchy i dalszy sen.

8:50
- UEEEEE! UEEEEE! 
Smoczek w buzie i śpimy dalej.

9:46
- AGUGUGEGA. GUGU! GHRRRRRR. GRRRRR GU. GAGEGAGA.
Olek wybitnie stara się coś wytłumaczyć swoim stopom. Zerka na mnie i widzi, że obudził mnie tym przemówieniem.
- Hyyyyy! Heeeeheeee! Ihihihi! 
Oho, no to koniec drzemania. Witamy się z nim oboje. Pora na śniadanko.

9:50
Śniadanko przerwane kolejną kupą. W trakcie zmiany pieluchy synek postanawia, że chce mu się siku. I jeszcze jedną kupę. Taplamy się w fekaliach.

10:00
Doprowadziliśmy się jakoś do porządku. Grzesiek leży z Olkiem na łóżku i bawią się w swoje męskie zabawy (gilgotki i przytulaski). Ja w tym czasie robię nam kawę. Doszłam do wprawy i kawę wypijam za jednym przechyleniem kubka. Wiem, że jeśli spróbuję się nią delektować i chociaż na chwilę oderwę od niego usta, to dokończę ją wieczorem. Albo za dwa dni. 

11:00
Powoli zaczynają boleć mnie mięśnie od noszenia i patatajania Olka. Na dodatek trzeba to robić w rytm bonanzy bo tylko wtedy się cieszy. Pora na kolejne jedzonko. Oczywiście Olka, moje śniadanie musi jeszcze poczekać.

13:00 
Powoli kończą mi się pomysły zabaw, bo każda jest fajna, ale tylko przez pięć minut. Wciskam syna Grześkowi, a sama idę zrobić sobie miskę płatków z mlekiem. I siku. Zdążyłam dojść do drzwi łazienki, kiedy słyszę:
- Maaaaaaaamoooooo! Maaaaaaamoooooooo!
Tup tup tup tup wracam do moich mężczyzn. Okazało się, że w ciągu tych piętnastu sekund zdążyli już obejść cały ogródek, obejrzeć każde drzewko i nawet na dowód Olek ściska w łapce listka dla mnie. 
Super. 
Czuję, że popuściłam w majtki.



13:15
Dziecko zasypia. Jem śniadanie, idę pod prysznic, sprzątam walające się po podłodze ubrania. Zajmuje mi to jakieś pięć minut, bo...

13:20
Jednak wcale nie zasypia. A to jajcarz numerant jeden. Dobra, wypuszczamy z klatki królika, Olka kładziemy na macie. Niech się bawią. 

13:25
Z niewiadomych przyczyn Olek już wcale nie jest na macie, tylko kawałek dalej. Próbuje zjeść podłogę i wkurza się, że nie mieści mu się do buzi. Królik schował się pod jego łóżeczkiem i nie chce wyjść. Podejrzewam, że jego też próbował zjeść.

13:30
Jednak drzemka. Puszczam sobie Dr House'a i też się kładę. 

16:27
O cholera, jak to się stało? Olek śpi dalej przytulony do mnie, ale kiedy czuje, że się obudziłam, on też postanawia wstać. No dobra, no to jeść i wracamy na matę. 

16:30
Odkrył nową zabawę. Wyrzuca smoczek przed siebie i leżąc na brzuchu uderza w niego czołem. Czasem trafi do buzi i się dziwi.

17:00 
Siadam do komputera. Może uda mi się coś napisać...?
PFFRRRRRRYT!
-Hehe GUGE!
Albo i nie...



piątek, 12 września 2014

Po czym poznać kiepskich rodziców: wisiadła.

Ja wiem, że żeby ocenić, jakim ktoś jest rodzicem, potrzeba więcej, niż pobieżne spojrzenie, ale czasem już na pierwszy rzut oka widać coś, co o rodzicach dobrze nie świadczy i daje nam o nich jako takie pojęcie. Jedną z tych rzeczy są wisiadła.

Ostatnio szliśmy na zakupy z Olkiem. Mijała nas rodzinka z dzieckiem w pseudo nosidle. Obrócone przodem do świata, nóżki bezwładnie zwisające, przez co ciężar ciała opierał się jedynie na cienkim pasku na kroczu niemowlaka. Tata obejmował je rękoma, a starsze panie obok nas zachwycały się, jak to fajnie, że tatuś tak nosi dziecko. Że tyle widzi. W drodze powrotnej widzieliśmy kolejne dziecko tak noszone. 

Wiecie na pewno, o czym mówię. Wszystkie standardowe i najczęściej używane, tanie nosidła. Te, w których dziecko zwisa z wyprostowanymi nóżkami. Jeśli jesteście posiadaczami takiego, mam dla was zadanie: w tej chwili je wyrzućcie. A najlepiej spalcie, żeby nikomu nie przyszło do głowy go używać. Nie krzywdź swojego dziecka.

Nie trzeba zbyt bogatej wyobraźni, żeby domyślić się, czemu takie noszenie dzieci jest złe. A jednak, jakimś cudem, nadal widzi się takich rodziców. Panie w sklepach ciągle doradzają właśnie taki typ nosidła (każda przyłapana na tym powinna być zwolniona).



Pomijając już kwestię komfortu dziecka, pomyślcie o tym, co się dzieje z jego kręgosłupem i biodrami.



"Nie wiedziałam" nie jest wytłumaczeniem. Pokazuje tylko, że jesteś na tyle leniwa, że nie chciało Ci się zainteresować, co kupujesz swojemu dziecku. A uwierzcie mi, to nie jest jakaś głęboko zakopana wiedza. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę "jakie nosidło wybrać" i już dowiecie się wszystkiego. 
"Nosiłam tak dwójkę/trójkę/dziesiątkę dzieci i nic im się nie stało" tym bardziej nie jest argumentem (ale zauważyłam, że rodzice bardzo lubią go używać, w każdej kwestii w której pokaże im się, że zrobili coś źle). Pisałam to już przy przekłuwaniu uszu, ale powtórzę się: jeśli dasz się pobawić dzieciom bez opieki przy autostradzie i nic im się nie stanie, to znaczy, że dobrze robisz i jesteś z siebie dumna?

Nie mówię, że jedynym dobrym sposobem noszenia dziecka jest chusta (chociaż zdecydowanie moim ulubionym). Jest pełno nosideł dostosowanych do anatomii dziecka, które nie robią mu krzywdy i są dla obojga was wygodne. Wystarczy poświęcić chwilę na szukanie. I prawdopodobnie trochę więcej zapłacić, ale jeśli już musicie oszczędzać, nie róbcie tego kosztem zdrowia waszych dzieci.




Co pokazujesz nosząc dziecko w wisiadle? 
- że jesteś ignorantem, któremu nie chciało się poświęcić trzydziestu sekund, żeby sprawdzić, czy to, co kupuje, jest dobre dla Twojego dziecka.
- albo, jeszcze gorzej, że doskonale wiesz o tym, że wisiadło szkodzi, jednak uparcie, z sobie tylko znanych powodów, postanawiasz, że dalej będziesz je tak nosić, mając głęboko w tyłku jego zdrowie.




środa, 10 września 2014

PKP vs. Rodzice, czyli czemu tak nas nienawidzą?

Jakiś czas temu pojechaliśmy w pierwszą podróż pociągiem z Olkiem. Jak mówiłam, zdecydowaliśmy się na wózeczek, zamiast chusty. Bo myśleliśmy, że tak będzie nam wygodniej. O, my naiwni!

Problemy zaczęły się już przy wejściu na dworzec. Schody. Bez jakiegokolwiek wjazdu czy podjazdu. Na szczęście były niskie, więc Grzesiek wniósł wózeczek z Olkiem w środku. Udaliśmy się do kas, kupiliśmy bilety i ruszyliśmy na peron. I tu kolejna zabawa - na każdy z peronów wejście jest przejściem podziemnym, albo wysoką kładką. Schody. Brak podjazdu. Tym razem już nie były niskie. Ledwo, bo ledwo, ale znowu Grzesiek wnosił obładowany wszystkimi bagażami wózeczek. 

W tę stronę trafił nam się niski pociąg, bez przedziałów, więc obyło się praktycznie bez problemu (poza wyznaczonym miejscem na wózeczki, ale wcisnęliśmy się gdzieś przy wejściu i daliśmy radę). Gorzej było z powrotem, ponieważ okazało się, że drzwi do pociągu są właściwie szerokości wejścia do pociągu. I korytarza do przedziałów. Musieliśmy wszystko wypakować, wyciągnąć Olka, złożyć wózek i spróbować jakoś z tym wszystkim znaleźć miejsce siedzące. Zagraciliśmy cały przedział i staraliśmy się cieszyć podróżą, nie myśląc o tym, co nas czeka podczas wysiadania.

Ponoć przejścia dla wózeczków gdzieś są, na końcach peronów. Nie wiem, my ich nie widzieliśmy, a oznaczeń żadnych nie było. Pytanie teraz, dlaczego w czasach, kiedy wszędzie powoli pojawiają się udogodnienia dla rodziców z dziećmi, PKP dalej uparcie z całej siły stara się robić im wszystko na przekór, byleby utrudnić podróż? Kochani, jeśli czujecie się aż tak stratni na darmowych zerowych biletach, wprowadźcie za nie jakąś opłatę, ale do cholery, przestańcie nam rzucać kłody pod nogi, bo te małe, wychylające się z wózków bobasy, to wasi przyszli klienci i pracownicy. 

Opisałam sytuacje na facebookowym fan page'u. Okazało się, że nie tylko my mieliśmy z nimi niemiłe przygody:

W maju jechałam z dwulatką w spacerówce i z brzuchem ciążowym. To była najgorsza podróż moim życiu. Kasjerka sprzedała mi i dziecku bilety z miejscami w osobnych wagonach. Usiadłyśmy tam, gdzie akurat były dwa wolne miejsca. No i przyczłapali się ludzie, którzy mieli wykupione owe miejsca. I zaczęła się awantura i wołanie konduktorów. Ci stwierdzili, ze mamy iść z córka na nasze wyznaczone miejsca na biletach. DO OSOBNYCH WAGONÓW! Zrobiła się zadyma po czym ostatecznie otworzyli dla mnie i córki awaryjny przedział. Poprosiłam tez konduktora o pomoc przy wysiadaniu, ponieważ ciężko mi było i jako wymówkę od pomocy powiedział, ze tez wysiada na tej stacji co ja i nie może mi pomoc. Polskie koleje to porażka sama w sobie! Jak córka miała 2 miesiące chcieliśmy jechać rodzinnie nad morze (ze Szczecina rzut beretem). Kasjerka nie była w stanie powiedzieć czy przyjedzie ten szynobus (czy jak to się zwie) czy dalekobieżny. No i przyjechał ten drugi. Prośba o pomoc konduktora skończyła się na tym, ze oznajmił, ze albo jakkolwiek złożymy wózek i wejdziemy do wagonu, albo mamy zrezygnować z podróży. Zrezygnowaliśmy, bo wózek cały załadowany jak na plażę i ciężko było się z tym ciągnąć. A w okienku odliczyli nam 15% za bilety, bo stwierdzili, ze to nasza wina, ze nie pojechaliśmy..

I pomyśleć, że jeszcze do niedawna naprawdę lubiłam jeździć pociągami. No nic, drodzy rodzice, jeśli planujecie się wybrać w podróż, to zostaje wam albo zapakować dziecko w chustę, albo wybrać się samochodem. Tutaj nie liczcie na pomoc czy jakiekolwiek udogodnienia.


niedziela, 7 września 2014

Boże daj mi cierpliwość. Siły nie dawaj, bo ich wszystkich pozabijam.

Ja wiedziałam. Po prostu wiedziałam, że coś wisi w powietrzu, bo było zbyt dobrze. Wyszliśmy świętować moje urodziny zostawiając Olka na noc u dziadków. I nawet dobrze wszystko szło. Dostawałam co jakiś czas zdjęcie, żeby wiedzieć, że nic złego mu się nie dzieje. Prawie nie miałam nawet zastrzeżeń (prawie, bo na jednym zobaczyłam pomarańczowe plamy z jakiejś papki na klacie synka - ale nawet nie dociekałam, bo wiedziałam, że i tak się wyprą). Udało im się być z nim tyle godzin i niczym mnie nie zdenerwować, ani nie zaniepokoić (a uwierzcie mi, że to sukces, odkąd odkryłam, że potajemnie sabotują nasze zasady wychowawcze wciskając mu słoiczki i usypiając kołysząc na rękach). Wszystko było naprawdę dobrze i już z Grześkiem snuliśmy piękne plany, że przynajmniej raz na dwa tygodnie sobie teraz gdzieś wyjdziemy. Że jakieś życie towarzyskie. Że znajomi. Że kina, restauracje.

Dupa.

Jakoś dwie godziny przed umówioną godziną, na którą zaplanowaliśmy odbiór dziecka, zadzwonił telefon.
- Paulina ty dajesz mu już kaszę manną?
- Nie.
- Dlaczego mu nie dajesz?
- Bo gluten mamy wprowadzać jakoś w szóstym miesiącu.- i się zaczęło.
- Ale tak nie można! On ma już prawie pięć! Wiesz, jaki on ma słaby kręgosłup? Dziś była w sklepie pani z dzieckiem w tym samym wieku i ono już ładnie samo siedziało! - dla przypomnienia, Olek ma prawie pięć miesięcy, waży ponad 9 kg, ciuszki nosi na 80cm i przypuszczam, że po prostu zobaczyła dziecko jego wielkości i z góry założyła, że jest w tym samym wieku) - On taki słabiutki, bo ty mu nic nie dajesz! Skrzywdzicie go, zobaczysz. Ty jak miałaś cztery miesiące to już siedziałaś sama, zdjęcia nawet mamy.- Fakt, widziałam kiedyś, zdjęcia powyginanego niemowlaka obłożonego z każdej strony poduszkami. Teraz już wiem, skąd u mnie skolioza. Dzięki!
- Słabiutki...? - Do końca nie byłam pewna, czy to nie żart. Parę dni wcześniej nauczył się turlać i obracać wokół własnej osi.
- Tak, tamto dziecko siedziało prościutko, a on się ciągle obsuwa! Ja jestem przerażona. Ta pani w sklepie też była przerażona.
- On jeszcze pięciu miesięcy nie ma, nie wolno go zmuszać do siadania. Będzie chciał, to usiądzie.
- Ale tamto siedziało. Bo ty go źle karmisz. Poczytaj sobie na facebooku jak inne mamy karmią.
- Wysłałam ci ostatnio tabelę rozszerzania diety, nie zajrzałaś do niej nawet, prawda?
- Ale poczytaj, jak one karmią! I ich dzieci siedzą! Skrzywdzicie go, zobaczysz.
Wdech... Wydech... Wdech... Wydech.. Jestem kwiatem lotosu na tafli jeziora...
- Posłuchaj, nie czytaj tego, co piszą na forach czy facebookach jakieś nawiedzone baby. Zostań przy jakichś poważniejszych artykułach...
- No ale przeczytaj jak one karmią i ich dzieci siedzą.

Rozłączyłam się. Streściłam rozmowę Grześkowi. Wysłałam mamie jeszcze dwa artykuły (których do tej pory nie przeczytała). Stwierdziłam, że chcę, żeby odwieźli go jak najszybciej. Grzesiek musiał zadzwonić się dogadać z moją mamą, bo ja nie chciałam znowu się denerwować, poza tym liczyliśmy, że jemu oszczędzi swoich mongolskich teorii. O, my naiwni. Z pięć minut stał z telefonem odsuniętym na trzydzieści centymetrów od ucha i czekał, aż skończy wywód. Kiedy w końcu ustalił szczegóły i się rozłączył, miał dla mnie kolejną rewelację:
- Nie dała mu spać. Bo ma mieć stabilny plan dnia i nie spać w dzień. 
- Nigdy więcej.
- Nigdy. 

To było na tyle z naszych wyjść i pięknych planów. 

Ja wiem, ze starsze pokolenia mają swoje dziwne przeświadczenia w kwestii wychowania dzieci. Większość z nich olewałam, bo są kompletnie niegroźne. Czerwona wstążeczka przy wózku (nigdy takiej nie mieliśmy), Nie wolno stawać za dzieckiem, bo mu się oczy wywiną. Nawet te usypianie na rękach byłam w stanie przeżyć. 
Problem zaczyna się wtedy, kiedy myślą, że wiedzą lepiej i nie szanują kompletnie zdania rodziców w kwestii tak ważnej jak żywienie. I potajemnie łamią wszystkie nasze ustalenia. Olek miał być bezpapkowy, karmiony BLW, nie łyżeczką. A chociaż się tego wypierają, znajdowałam u nich dowody zbrodni; poplamione ubranka, opróżnione do połowy słoiczki . Dlatego, póki jeszcze nie jest za późno i nie zepsuli nam wszystkiego, co chcieliśmy osiągnąć w wychowywaniu Olka, postanowiliśmy to zatrzymać. Jednak w kwestii zajmowania się dzieckiem lepiej jest wybrać opiekunkę.

Tu taki apel do wszystkich babć, dziadków, cioć i całej reszty mądrych i wiedzących lepiej: szanujcie zdanie rodziców. Nie łamcie go potajemnie, bo "przecież nic mu się nie stanie jeśli zje tego biszkopta". Będzie. Tylko, że płakać będzie potem rodzicom, którzy nie będą mieli pojęcia dlaczego ich dziecko nagle boli brzuszek albo co się stało, że robi jakieś dziwne i inne kupy. 
Ja wiem, że kochacie te dzieci. Że chcecie dobrze. Ale wiecie, co się mówi o dobrych chęciach. 
Hej, a jeśli nie możecie się powstrzymać tak bardzo od dawania rad, mam dla was propozycję: załóżcie bloga, na którym będziecie narzekać, jak to źle nasze pokolenie się zajmuje dziećmi. 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...