niedziela, 6 grudnia 2015

Macierzyński Eurotrip, czyli droga bez powrotu

Przeczytałam ostatnio bardzo fajną książkę - "Język dwulatka". Na samym jej początku jest bardzo fajny i przydatny test, pozwalający przypisać charakter dziecka do jednej z czterech głównych kategorii. Nie zdziwiło mnie absolutnie, że Olek (dalej często zwany Tycim) idealnie wpasował się w schemat Dziecka Ruchliwego. Chociaż uważam, że to cholernie delikatnie powiedziane. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że po piętnastu minutach Hiszpanie dali mu nowy pseudonim - El Tornado. Ale po kolei.




Wybrałam się z moim Dzieckiem Ruchliwym (he he...) w daleką podróż na drugi koniec Europy. Do Gorrrrrrrącej Hiszpanii. Wiecie, u nas zimno, smutno, z drzew już wiatr strącił ostatnie liście, więc za oknem widać tylko szarobure bloki. Ogólnie depresja. Dlatego pora pakować manatki i spierdzielać tam, gdzie nie muszę przed każdym wyjściem z domu zakładać pięciu warstw wierzchnich, żeby przypadkiem nie odmrozić sobie zadka.
Oczywiście, byłam przerażona na samą myśl o podróży. Oczywiście, moje oczekiwania spełniły się z nawiązką.






Olek ma półtora roku, chociaż wielkością i zachowaniem bardziej przypomina zbuntowanego dwu(nasto)latka. Nie umie usiedzieć na swoich pośladkach nawet dwóch minut (w sumie nawet jak śpi, to się turla), więc opcja dwudziestoparo godzinnej podróży busem z góry odpadła. Został samolot. 
Cholera jasna.








Nienawidzę latać. Nie ogarniam lotnisk. Nie wiem gdzie się wsadza bagaż, gdzie się go odbiera, gdzie mam iść i po co. I zawsze się boję, że ktoś mnie uzna za przemytnika albo palnę coś nie tak i mnie aresztują (nawet sobie nie wyobrażacie, ile wysiłku kosztowało mnie unikanie takich słów jak "bomba" czy "terrorysta", które nagle okazały się niezbędne w rozmowie). Latałam sporo razy i zawsze, coś jest nie tak. Zawsze.
Mieszkamy w Szczecinie, więc najbliższy lot do Barcelony mieliśmy z Poznania. Kawałek drogi. Oczywiście, mogliśmy zdecydować się na Berlin, ale stwierdziłam, że to już przerośnie mnie całkowicie. Dlatego w dniu wylotu pozwoliliśmy Olkowi na późniejszą drzemkę i chwilę po północy zapakowaliśmy go do auta. Pomachaliśmy Tacie na pożegnanie i ruszyliśmy w podróż. 
Cholera jasna.




Początek był prosty i przyjemny, Olek pooglądał światełka przez okno auta, w końcu razem poszliśmy spać na tylnym siedzeniu auta. Problem w tym, że pojechaliśmy za wcześnie. Pierwsza zasada podróży z Ruchliwym Dzieckiem - wszędzie bądź na ostatnią chwilę, tak, żeby nie miał czasu zacząć się nudzić (czyli maksymalnie pięć minut przed czasem). My byliśmy godzinę przed otwarciem bramek (czy jak się nazywa moment, kiedy musisz oddać wszystkie metalowe przedmioty i dać się przeszukać), a trzy godziny przed odlotem. Bardzo źle.  W ciągu pierwszych piętnastu minut zwiedziliśmy cały teren lotniska, zjedliśmy jakieś przekąski które Tata nam kupił (jedzenie jest najlepszym sposobem zajęcia Olka chociaż na chwilę). Poznaliśmy obsługę (mam bardzo bezpośrednie dziecko, które podchodzi od każdej ładnej pani, próbując zagaić jakąś rozmowę). Olek przestawił słupki z reklamami, czołgał się po podłodze, wdrapał na taśmę udając bagaż, sprawdził jak wysoko można podskoczyć odbijając się od torby podróżnej, dotknął każdej rzeczy, jaka była na lotnisku, spróbował wejść na kolana jakiejś dziewczynie, która miała nieszczęście znaleźć się w zasięgu jego wzroku, dostał ataku histerii, a potem czkawki ze śmiechu, zapukał w każde możliwe drzwi, około trzech razy wyszedł na dwór i obiegł parking przed lotniskiem dookoła. 
Tak minęło pół godziny. Na kolejne pół udało mi się połączyć z lotniskowym Wi- Fi i puścić mu jajka. Wiecie, te filmiki na youtubie, gdzie koleś siedzi i przez godzinę otwiera sto jajek niespodzianek i pokazuje zabawki. Nie wiem, o co chodzi, ale to jedyna rzecz, poza jedzeniem, która jest w stanie zatrzymać Olka w miejscu. 
Wykupiłam sobie ten większy bagaż. Wiecie, nie ten, który ma się przy sobie, tylko ten, który się gdzieś oddaje i potem stoi się przy takiej taśmie jak w filmach i czeka, aż się pojawi. Tylko, że nie mam pojęcia gdzie i kiedy to się robi. No i taszczyłam za sobą ten mój nieszczęsny bagaż, licząc na to, że ktoś mi w końcu zwróci uwagę i powie, kiedy kiedy nadejdzie moment oddania go.  Oczywiście nic takiego się nie stało i kiedy się zorientowałam, było już za późno - czekałam na samolot, a mój bagaż, który powinien być dawno temu zostawiony gdzieś wcześniej, leżał u moich stóp. To był pierwszy moment, kiedy chciałam wrócić.
Wspominałam już, że Tyci nie umie usiedzieć na tyłku? Teraz pokazał to wybitnie. Uciekł mi i uparł się ściągać bombki z jakiejś choinki i rzucać nimi w ludzi, radośnie wykrzykując przy tym "BACH!". Potem chciał otworzyć jakąś walizkę i wejść do środka, pobiec za Stewardessami, stawać na głowie opierając nogi o szybę, czołgać się pod krzesłami, wypakowywać nasz bagaż, wkręcić się na lot do Londynu i inne tego typu rzeczy. Wtedy chciałam zawrócić po raz drugi.
Dlatego prawie wyściskałam ze szczęścia kobietkę, która zaprosiła nas w pierwszej kolejności do sprawdzenia biletów i wejścia na samolot. W duchu modliłam się, żeby moja torba, której absolutnie tam być nie powinno, przeszła i nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dzięki Bogu, Olek potrafi wytworzyć takie zamieszanie wokół siebie, że obsługa też uznała za najrozsądniejszy pomysł ulokowanie nas jak najszybciej na naszych miejscach.  
Opłaca się być w życiu dobrym dla ludzi - cała ta karma wróciła podczas pierwszego lotu Tyćka. Miejsce obok mnie zajął mega sympatyczny Pan z nastoletnim synem (gorące pozdrowienia, jeśli kiedykolwiek to przeczyta). Nie dość, że pomagał mi uspokoić i zabawić Olka na początku (bardzo ciężko zniósł fakt, że musiał być przypięty do mnie pasem i siedzieć w jednym miejscu), to jeszcze sam zaproponował (kiedy Tyci już zasnął), żeby wyciągnął nóżki na jego kolanach. Pozwalał mu się dowolnie wiercić, przytulać, a na sam koniec pomógł mi wyjść z samolotu. Złoty człowiek, naprawdę. 
Na lotnisku w Barcelonie, rzecz jasna, się zgubiłam. Krążyłam z Olkiem w jednej ręce i naszymi kurtkami w drugiej przez dobre dwadzieścia minut, szukając wyjścia. Stwierdziłam, że ubierać się w zimowe rzeczy nie ma przecież sensu. Wcześniej wypytałam o pogodę i usłyszałam, że jest gorąco, że nogi w basenie moczą, że będę się wylegiwać z książką na leżaku i opalać. "Pewnie taką klimę włączyli na terminalu, żeby ludzie przylatujący z zimnej Polski nie dostali szoku termicznego" - pomyślałam. Mieliśmy po jednym zestawie ciepłych ubrań (w którym przylecieliśmy), a poza tym krótkie spodenki, koszulki, letnie sukienki i sandały (tzn sukienki tylko ja - Olek preferuje jednak spodnie). Cóż.
Kiedy w końcu podążając za tłumem i strzałkami jakimś cudem wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że trzeba natychmiast ubierać kurtki, bo wcale tak ciepło nie jest (przynajmniej mieliśmy pretekst do zakupów).






Sam pobyt już był udany i bezproblemowy. Pomijając fakt, że miałam na miejscu osoby, które odciążyły mnie w opiece nad Olkiem (więc nie byłam jak podczas podróży zdana na siebie), to naprawdę doceniłam BLW - jedzenie nie było w ogóle problemem. Mogliśmy usiąść spokojnie w ogródku pizzerii i zjeść obiad (wiem, że wszystkie eko mamy teraz wstrzymują oddech z przerażenia, jak można w tak niezdrowym miejscu jeść z małym dzieckiem - cóż, zostaje mi to przełknąć, najlepiej wraz z kolejnym kawałkiem pizzy). Tyci chętnie kosztował wszystkiego, co mu się nawinęło w łapki - kalmary, oliwki, nadmorskie kamienie. Spędzaliśmy czas zwiedzając, spacerując po nadmorskich górach (najlepsza rzecz na świecie - góry nad morzem. No do tej pory nie mogę się nadziwić, jakie to genialne), zrywając z drzew pomarańcze i cytryny. Pięknie tam. Jeśli nie byliście, to pojedźcie koniecznie - zdjęcia nie oddają zapachu powietrze i ciepła słońca na skórze, mimo tego, że już zima. 
Tydzień minął nam błyskawicznie, zdążyłam przeczytać trzy książki, zwiedzić 4 miasta i nawet całkiem się przy tym wyspać. Jedynym problemem była standardowo nasza tęsknota za Grześkiem - jednak piękne widoki nie cieszą tak samo, kiedy nie można ich obejrzeć u boku ukochanej osoby. 








Przyszła pora na powrót. Standardowo zgubiłam się na lotnisku, wyszłam z terminala zamiast wejść na samolot, lot został przez nas opóźniony, a Tyci zawładnął sklepem z zabawkami. Pomimo wszystkich przeszkód, udało nam się wrócić do szarej Polski. I hej! Spodobało nam się na tyle, że blog chyba trochę zmieni profil - już za dwa tygodnie będzie funkcjonował jako "zapiski polskich rodziców starających się wychować synka w Hiszpanii" (a mnie czeka kolejny lot. Cholera jasna.).






Podsumowując, podróże z dzieckiem, jak najbardziej! Świetna przygoda. Pod warunkiem, że ktoś wynajdzie teleport.

1 komentarz:

Nie reklamuj się w komentarzach. Wszystkie komentarze zawierające adresy blogów lądują w spamie.

Jeśli chcesz dyskutować, bo się z czymś nie zgadzasz - droga wolna, bardzo chętnie, ale nie anonimowo. Takie komentarze też znikają.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...